Się dzieje
CZYTELNIA
SPRZĘT
GITARY
PŁYTY
GALERIA
Po godzinach |
Czytelnia - wywiady i rozmowy |
||
Marka Raduli szerzej przedstawiać nie trzeba. Marek po odejściu z Budki Suflera przez ostatni rok intensywnie pracował realizujące nowe muzyczne projekty, a efekty tej pracy być może już wkrótce usłyszymy na nowych płytach. Tymczasem vortal fusion.pl wiosną 2004 zadał mu 21 pytań (rozmawiał Piotr Nowicki) |
fusion.pl: "Oczko" - 21 pytań |
||
Piotr Nowicki: Dlaczego zostałeś muzykiem? |
||
Marek Raduli: – W domu rodzinnym było mnóstwo różnych instrumentów, różnego rodzaju,
strunowe i klawiszowe. Mój ojciec był grajkiem, tak bym to nazwał, uprawiał muzykę hobbystycznie,
także kolekcjonował instrumenty. Były wśród nich instrumenty dawne i z dalekich stron, o których nie
miałem bladego pojęcia - gitary, akordeony, mandoliny. Dorastając, z każdym instrumentem spędziłem
trochę czasu. Na przykład nauczyłem się w bardzo wczesnym wieku grać ze słuchu na akordeonie.
Podejrzewam, że gdybym i dziś wziął go do ręki to mógłbym coś zagrać wraz z basami, co nie jest takie
proste. Gitary miały stroje bałkańskie. Były też skrzypce, do których nigdy nie miałem serca, ale
gdyby przyszło coś zagrać to pewnie coś bym wyjęczał. Tak więc otaczała mnie muzyka i od małego
towarzyszyły mi instrumenty. |
P. N.: Zatem byłeś skazany na zawód muzyka, ale czy rodzice mieli na to jakiś wpływ?
Zachęcali Cię byś grał? |
||
M. R.: – Nie, absolutnie nie. To się odbywało fazowo; gdy chodziłem do pierwszej
klasy szkoły podstawowej to sobie pogrywałem po kątach, ale też jak każdy chłopak ganiałem po
podwórku i zajmowałem się - powiedzmy - sportem. Potem gdzieś w czwartej klasie podstawówki znowu
mnie napadło i dorwałem się do akordeonu, bo mogłem go już 'rozhuśtać' na własnych barkach. To był
80-basowy Weltmeister, którego nie mogłem udźwignąć wcześniej. Potem trafiłem jako młodzieniec na
koncert jakiegoś zespołu; nazwy nie pomnę, ale tego widoku nie zapomnę nigdy. Zobaczyłem perkusistę
i całkiem zwariowałem na tym punkcie. Od tego momentu o niczym innym nie marzyłem, jak o tym by grać
na zestawie bębnów. Kupiłem sobie nawet pałki - sprzedałem na nie wszystkie moje ołowiane żołnierzyki.
Poszedłem do szkoły muzycznej sam, nie nakłaniany przez nikogo, mając nadzieję, że tam trafię na
zestaw perkusyjny. Nie było tak prosto, bo dowiedziałem się, z czym się wiąże edukacja muzyczna
i że to bardzo szeroka dziedzina. Uczyłem się przez cztery lata w szkole podstawowej na perkusji,
i nie kończąc piątej klasy szkoły podstawowej zdawałem do średniej szkoły na perkusję. Dostałem się
nie mając dyplomu ukończenia podstawówki. To była średnia szkoła muzyczna w Opolu. Tam z kolei
dotrwałem do piątego roku, ale nie zrobiłem dyplomu średniej szkoły muzycznej; niemniej dziesięć
lat edukacji muzycznej mam za sobą, to jest pewien fundament. |
P. N.: W tym momencie muszę zapytać, jak pojawiła się gitara? |
||
M. R.: – W ósmej klasie, na wycieczce szkolnej do Zakopanego, spotkałem
jegomościa, z którym się potem zaprzyjaźniłem. To był późniejszy drugi perkusista grupy Bank, ważna
postać w moim życiu, mój serdeczny kolega do dzisiaj, Przemysław Niemiec. Na tej wycieczce grał te
wszystkie 'covery' harcerskie itp. i zobaczyłem jak się gra na gitarze w takim normalnym stroju,
czyli jak się łapie G-dury, D-dury i tak dalej. Mimo, że byłem już bardzo 'skonkretyzowany', jeśli
chodzi o bębny, to jeszcze zaczęło mnie interesować to coś w gitarze, spodobały mi się usłyszane
dźwięki. To było inne niż to, co pamiętałem z domu. Mój ojciec był Rumunem pochodzenia
węgierskiego (jego ojciec był Węgrem). Grywał jakieś takie etniczne rzeczy, bałkańskie, do których
się przyzwyczaiłem i myślałem, że tak wygląda muzyka. Natomiast na tej wycieczce kolega grał
harcerskie piosenki i 'klasyczne' kawałki jak na przykład "Dom wschodzącego słońca"
czy "Angie" Stonesów, czyli rzeczy, dostępne wówczas tylko na pocztówkach dźwiękowych.
Zapragnąłem zapoznać się bliżej z tym instrumentem i hobbystycznie zapoznaję się
z tym instrumentem do dzisiaj [śmiech]. |
P. N.: Z kim zagrałeś pierwszy 'prawdziwy' jam session? |
||
M. R.: – Taki jam zagrałem koło roku 1978 w Leśniczówce w Chorzowie, w słynnym
miejscu, gdzie stacjonowała grupa Krzak. Pojawiały się tam kultowe postacie z grupy SBB, która
w tych czasach była numerem jeden w naszym kraju jeżeli chodzi o... o wszystko w zasadzie,
o sferę doznań, technikę gry w trio, budowanie nastrojów. To byli mistrzowie! Przyglądałem
się z fascynacją grze Jerzego Piotrowskiego. Ale jam zagrałem o dziwo na gitarze, ponieważ na
perkusji grał świetny bębniarz Andrzej Ryszka, a na basie znakomity basista Jerzy Kawalec, którzy
tam się czuli jak u siebie w domu. Akurat zwolnił się 'placyk', a buszowali tam muzycy z Easy
Rider i z Krzaka, wielu muzyków śląskich, świetnie posługujących się instrumentami, pamiętam, że
siedział na tym jamie Leszek Winder. Pod koniec, gdy przetoczyły się już wszystkie covery,
koleżeństwo było w stanie bardziej balanżkowym, jakoś się odważyłem i pożyczyłem gitarę od Andrzeja
Urnego. Miał ze sobą Strata, a nie chciało mu się grać. Zagrałem sobie w tym trio jakieś fantazje
i teraz myślę, że to był zaczyn i protoplasta utworu DB, który wtedy już snuł się w mojej głowie
i pod palcami. To był mój pierwszy kontakt z 'prawdziwym' jam session, takim rockowym
i kultowym. Siedziałem przez pięć godzin i patrzyłem jak grają, w końcu zagrałem i ja.
W tym czasie bardzo często tam zaglądałem (nie miałem daleko bo pochodzę ze Śląska)
i 'podglądałem' gitarzystów – szalał tam Jurek Styczyński, grał w kilku formacjach
równocześnie, obserwowałem też Apostolisa. Dla mnie jest on prostu fenomenalnym muzykiem
i gitarzystą, a do tego wszystkiego jeszcze jak zobaczyłem jak gra na bębnach - to w ogóle
zwariowałem i postanowiłem grać na tych dwóch instrumentach! |
P. N.: Jakie są najciekawsze płyty w Twojej dyskografii? |
||
M. R.: – W mojej osobistej? Które lubię? Bezimiennie nagrana przeze mnie
(bezimiennie dlatego, że moje nazwisko nie występuje na okładce, ale nie ma tam też innych
polskich muzyków, którzy brali udział w tym przedsięwzięciu) - to płyta Baden-Baden.
Nagrałem ją jako sideman, w 1983 chyba roku i była to moja pierwsza, z prawdziwego zdarzenia
praca sidemana; przyjechałem do studia i zagrałem wszystkie gitary do płyty. |
P. N.: Czy mógłbyś opowiedzieć nam jak się tam znalazłeś? Podejrzewam, że starsi bywalcy
fusion.pl pamiętają tę grupę z festiwalu w Sopocie. |
||
M. R.: – Rok wcześniej miałem okazję nagrywać płytę z Bandą i Wandą w Teatrze Stu
i poznałem wtedy Jacka Mastykarza i Halinkę Jarczyk (ona jest taką moją muzyczną matką chrzestną,
to wyśmienita skrzypaczka i osoba, która zawsze była dobrym duchem tego studia). Znałem już
Wojciecha Trzcińskiego, który był odpowiedzialny za produkcję tej płyty – już wcześniej
miałem okazję z nim pracować przy różnych projektach związanych z jego działalnością twórczą.
Oni wiedzieli kim jestem, jak gram, ile mam potencjału w sobie i stwierdzili, że z plejady
wszystkich gitarzystów, których znają (a na rynku była cała rzesza kapel grających tzw. Muzykę
Młodej Generacji - Turbo, TSA, Maanam i inni), biorą mnie, bo potrzebują muzyka, który będzie
sprawny, szybki, dobrze brzmiący – tak mi to określono. Więc byłem przez pewien czas takim
Jackiem Królikiem lat '80. Zwłaszcza po płycie z Baden-Baden rozeszło się fama w środowisku, że
oto jest gitarzysta młodego pokolenia, który gra w taki, a nie inny sposób. Ta płyta była dla mnie
przepustką do pracy sidemana, którą uprawiałem potem dość skutecznie na płytach wielu ludzi.
Miałem nawet okazję nagrywać pospołu z Jankiem Borysewiczem płytę "Uczciwa bieda" dla
Jacka Skubikowskiego – a Borysewicz był już postacią bardzo wybitną. W końcu lat '70.,
przed powołaniem zespołu Lady Pank, był również wynajmowany jako sideman. Byłem więc 'przedłużeniem'
jego ramienia podówczas. Byli też inni - choćby Rysio Sygitowicz, który grasował w środowiskach
warszawskich jako sideman, jeden z najbardziej cenionych podówczas. Ale tu, w projekcie Baden-Baden,
trzeba było świeżego podejścia i wybrano mnie. Pamiętam ten moment jako dość przełomowy w mojej
karierze gitarzysty. Do tego czasu nie wiedziałem do końca, czy zostać przy gitarze, czy może
jednak wrócić do bębnów. W końcu miałem za sobą już pewne perkusyjne początki, miałem okazję
jako perkusista 'odpalać' przed Markiem Kapłonem pierwsze projekty, z których później wykluło się
TSA i to tuż przed Jarocinem, jeszcze bez Marka Piekarczyka. Bębny mnie ciągnęły, ale nagrania
z Baden-Baden były wyznacznikiem, że jestem predysponowany do gitary i do tego specyficznego
zajęcia, jakim jest bycie muzykiem sesyjnym. Po tej płycie grałem bardzo dużo. |
P. N.: Pytałem o trzy najważniejsze Twoje płyty – wiemy już,
że pierwsza to Baden-Baden. A dwie kolejne? |
||
M. R.: – Drugą płytę, którą do dzisiaj bardzo chętnie polecam, chociaż nie
w warstwie jakościowej, technicznej i brzmieniowej, ale w warstwie emocjonalnej, to płyta
Three Generations Trio nagrana na żywo w Klubie "Pinokio" w Szczecinie w połowie grudnia
1992 roku. To był dla mnie dobry czas, symptomatyczny, bo między pracą firmową na czyjś użytek
(Banda i Wanda, Bajm, różne sesje) mogłem grać coś bardziej 'swojego'. Na przykład grałem wtedy
z Kciuk-Surzyn Band i nagraliśmy płytę, ale nie jestem z niej zadowolony. Nagrałem tam gitary
'pilotujące' całość i te dźwięki zostały na taśmie – po prostu zabrakło czasu na nagranie
gitar 'na czysto', bo nagrania sekcji wyczerpały cały czas (mieliśmy tydzień) w studio! Ale wtedy
też grałem ze Zbyszkiem Lewandowskim i młodym Wojtkiem Pilichowskim w trio. Drugi koncert
tego zespołu został zarejestrowany zupełnie przypadkowo, bo akurat był tam Przemek Gućko,
realizator ze studia Radia Szczecin, miał ze sobą magnetofon reporterski i nagrał nasz występ.
Przez dwa lata nawet nie wiedziałem, że takie nagranie istnieje! Posłuchaliśmy tej taśmy,
pojawił się pomysł, żeby materiał wydać, i jak się okazało - ten koncert ma wyjątkową aurę
w sobie. Do dziś lubię od czasu do czasu posłuchać "The Waltz", to ciekawy temat...
Wiem, że ta płyta zyskała już status pewnej 'legendy', ludzie jej poszukują, przypominają mi
o niej, przegrywają sobie. Trzecia płyta, którą mogę zawsze polecić, to moja wizytówka, czyli "Meksykański symbol szczęścia". Te trzy płyty pokazują pewien zakres moich zainteresowań. |
P. N.: Jacy są Twoi idole muzyczni i pozamuzyczni? |
||
M. R.: – Idol muzyczny... Wielu jest muzyków, którzy mi imponują. Nie mam
zdecydowanie jednej postaci, którą mógłbym tu podać mówiąc np. "moim idolem jest Jeff
Beck". Chociaż bez wątpienia mogę powiedzieć, że Scott Henderson, Steve Lukather
i Jeff Beck to są postacie, które wywarły na mnie olbrzymi wpływ muzyczny. Ale w zależności od
tempa mojego samorozwoju i zainteresowań różnymi dziedzinami muzyki, w zależności od tego, co
mnie w danym momencie fascynuje albo kręci - przyglądam się danej postaci i mogę powiedzieć,
że w tym momencie jest to właśnie mój idol. Bez wątpienia zawsze będę wracał do Pata Metheny,
bo jestem jego absolutnym fanem jako słuchacz, ale proszę mnie nie brać za gościa, który chciałby
grać tak jak Pat, bo nawet gdybym chciał, to nie mam na to szans. Jest to bez wątpienia postać,
która muzycznie najbardziej mi odpowiada w sensie odbierania wrażeń muzycznych. Gdybym miał do
wyboru twórczość kogokolwiek, jakiegokolwiek artysty na świecie i miał do wyboru tylko
jedną płytę to na pewno wziąłbym dowolną płytę Pata. Oczywiście są bardziej i mniej ulubione,
ale każda jego płyta ma taką wartość, która daje mi poczucie piękna, estetyki, pełni brzmienia.
Strasznie chciałbym mieć kiedyś w życiu taką przyjemność, żeby stworzyć sobie jako słuchaczowi
swojej twórczości taki luksus jak on stwarza sobie. Idol pozamuzyczny? Każdy dobry człowiek,
który wytwarza dobre pole, z którym się chce przebywać, od którego można się czegoś nauczyć.
Nie można powiedzieć, że mam idoli. Mam ciąg do ludzi, lubię się dzielić... |
P. N.: Twój najważniejszy moment w karierze? |
||
M. R.: – Chyba przebranżowienie się z bębnów na gitarę. To był bardzo ważny
moment. Powiem nieskromnie, że byłem bardzo zaawansowany jeśli chodzi o grę na bębnach. Po pierwsze
dlatego, że dobra szkoła muzyczna, do której miałem okazję uczęszczać, kształtowała mnie w sposób
profesjonalny. Gitara jednak jest dla mnie taką dziedziną trochę nie do końca 'dorobioną'. Ludzie
doceniają u mnie coś, co jest wyjątkowe, co jest nie zmanierowane, bo szukam swoich nut,
ale generalnie bębny były tym instrumentem, do którego zostałem - jak myślę - stworzony i powołany.
Dziś pogodziłem się z tym, że na bębnach nie będę zarabiał pieniędzy, nie będę używał tego
instrumentu zawodowo, bo to już jest nie ta pora, żeby wrócić. Chociaż mam ciekawostkę: w wakacje
będę miał przyjemność zaprosić Stefana Machela, Jasia Niekrasza do muzycznego wystąpienia w Jaworkach.
To są osoby, z którymi zaczynałem grać i grałem z nimi na bębnach. Oni tworzyli zespół Blues
Power, między TSA a nowym TSA. Jeszcze dołączy Jacek Królik i zagram sobie z nimi w Jaworkach
koncert. Już ćwiczę przynajmniej półtorej godziny dziennie, na razie na przyrządzie, żeby móc być
partnerem dla tego składu. |
P. N.: Jaki jest Twój zespół marzeń? |
||
M. R.: – Mam przyjemność od roku grania w czterech zespołach marzeń. Pracuję
ze Squadem, zespołem typu fusion, powiedzmy sobie jazz-rockowym, gdzie mam Pilichowskiego przy
boku, Łosowskiego, Bałdycha i Olszaka. Od czasu do czasu współpracuję z kwartetem Krzysztofa
Ścierańskiego, w którym grywam 'na zastępstwach' za Marka Napiórkowskiego. To też jest zespół
marzeń, bo są tam Zbigniew Jakubek oraz Michał Dąbrówka! Jestem też zadomowiony w zespole Funk
dE Nite 'Rikardo' Krawczuka, w którym grają Paweł Mąciwoda i Artur Malik – świetna sekcja!
Teraz miałem okazję grać z tym zespołem, ale ze Steve Loganem na basie, którego z kolei zaprosiłem
do współpracy w moich innych projektach – jednego instrumentalnego, a drugiego wokalno-
instrumentalnego, z udziałem wokalisty Krzysztofa Wałeckiego (ex Oddział Zamknięty).
Zagraliśmy już dwa koncerty, jeden z sekcją, drugi w trio, w zasadzie acoustic. Wkrótce kolejne
próby i dopinamy te projekty jako formację rockowo-plenerową. Mam też od niedawna okazję grać
w zespole Zbigniew Jakubek Kwartet, gdzie w sekcji są Tomek Grabowy i młody Czwojda na perkusji.
Od roku więc spełniam swoje marzenia i jeżeli miałbym powiedzieć o zespole marzeń to każdy dzień
przynosi mi jakąś realizację - bo marzyłem o tym, żeby grać z dobrymi muzykami dobrą muzykę,
a to kocham. |
P. N.: Instrument na miarę Twojego talentu i o którym marzysz to? |
||
M. R.: – Marzę o instrumencie akustycznym, bo bardzo dobre elektryczne
instrumenty mam, podobnie jak instrumenty elektryczno-akustyczne. Na przestrzeni ostatnich pięciu
lat byłem posiadaczem około 60. instrumentów. Z super-lutnikiem Jarkiem Bąkiem napracowaliśmy się nad
nimi wszystkimi jak wariaci. Przejrzałem naprawdę masę instrumentów i tylko niektóre zostały
w mojej kolekcji. Elektrycznie jestem nieźle 'uzbrojony'. Marzę o dobrych instrumentach
klasyczno-akustycznych, na przykład o gitarze takiej jaką ma Pat Metheny... |
P. N.: Najlepszy i najgorszy moment w życiu? |
||
M. R.: – Nigdy w życiu nie chciałbym przeżyć znowu tego, co przydarzyło mi
się podczas rejestracji koncertu grupy Budka Suflera w katowickim Spodku na płytę DVD, jednego
z pierwszych takich przedsięwzięć w Polsce. Wokoło olbrzymi sztab ludzi, a mnie akurat
z powodów technicznych, niezależnych ode mnie, wysiada cała aparatura. Stałem przy wzmacniaczu
i przełączałem kanały, ale cały dwu i pół godzinny spektakl zagrałem nie mając absolutnie żadnego
zaplecza (nad którym pracowałem tyle czasu!) ponieważ ktoś nie przewidział braku prądu, ktoś inny
nie przewidział 'przepinki', ktoś jeszcze inny nadepnął mi kontroler przez przypadek. Po prostu
dramatyczny zbieg okoliczności: wychodzę na scenę i moja aparatura nie działa.
Przeżyłem to w megaskali, ponieważ to był duży koncert. Jednak został utrwalony i mimo, że tego
nie widać, moja walka ze sprzętem była dramatyczna. Najlepsze momenty to wspólne muzykowanie
z wybitnymi artystami, na których trafiam od roku... |
P. N.: Hobby pozamuzyczne? |
||
M. R.: – Obecnie nie mam żadnego hobby prócz muzyki. Kiedyś był to bilard,
ale miałem słabe rezultaty i postanowiłem nie tracić czasu. Moim życiem i hobby jest
muzyka. |
||
P. N.: Ulubiony strój? |
||
M. R.: – Buty 'kowbojki', oryginalne, spodnie skórzane, to jako podstawa,
a reszta w zależności od klimatu, nastroju i otoczenia. |
||
P. N.: Używki? |
||
M. R.: – Od pewnego okresu, a ściśle od sześciu lat, nie preferuję niczego
prócz nikotyny, z którą też bym chciał się rozstać. |
||
P. N.: Seks? |
||
M. R.: – Tylko i wyłącznie kontakty z własną partnerką. |
P. N.: Ulubiona pozycja w menu? |
||
M. R.: – Kurczak. Wszystko co jest związane z drobiem. Mogę jeść drób codziennie.
W zasadzie wszystkie inne mięsa przestały dla mnie istnieć od paru lat. Nie jem żadnych ciężkich
mięs. |
||
P. N.: Twoje wymarzone auto? |
||
M. R.: – Moje wymarzone auto to Audi All-Road. |
||
P. N.: Twoja definicja muzyki fusion? |
||
M. R.: – Ekspresja rockowa poszerzona o wiedzę zawartą w muzyce jazzowej
i klasycznej. |
||
P. N.: Twoi mistrzowie fusion? |
||
M. R.: – Scott Henderson, Steve Lukather, John Scofield, Brett Garsed,
Robben Ford - to jeśli chodzi o gitarzystów. Mistrzowie ogólnie to Miles Davis, Herbie
Hancock, Chick Corea. |
||
P. N.: Parę ulubionych płyt fusion? Co wziąłbyś ze sobą na bezludną wyspę? |
||
M. R.: – Na pewno pierwszą solową płytę Mike'a Sterna "Upside downside",
Jeff Beck "Wired", obojętnie jaką płytę Metheny'ego, "Dog Party" Scotta
Hendersona oraz najnowszy koncert Robbena Forda, na pewno pierwszy Electric Band Chicka Corei,
Toto "Kingdom of Desire". Wziąłbym również płytę koncertową Karizmy z 2000 roku oraz
repertuar rockowy "Skyscraper" Davida Lee Rotha z Vaiem i pierwszą płytę
Johna Sykesa - Blue Murder. |
- dla vortalu fusion.pl wiosną 2004 roku rozmawiał Piotr Nowicki |
||
(opracowanie - jkw) |
Co się działo - na osobnych stronach, rok po roku - szukaj w
Kronice wypadków muzycznych... |
|
<<<
Strona główna witryny Marka Raduli |
Mapa witryny |
Sprzęt |
Gitary |
KRONIKA |