Marek Raduli - czytenia: 
 teksty, artykuły i wywiady
Się dzieje CZYTELNIA SPRZĘT GITARY PŁYTY GALERIA Po godzinach
Czytelnia - wywiady i rozmowy


Gazeta Olsztyńska, sobota 27 grudnia 2014 r. Rozmawiał Łukasz Wieliczko
("ROZMOWA o PORZĄDNYM GRANIU")



wolność w sercu

Łukasz Wieliczko: Koniec współpracy z Budką Suflera… Spędził pan w tym zespole 10 lat, w tym czasie nagrywając osiem płyt. Jakby pan to wydarzenie skomentował? Robi to na panu jakiekolwiek wrażenie?

Marek Raduli: – Nie robi to na mnie ani pozytywnego, ani negatywnego wrażenia. Losy tego zespołu, a w zasadzie tej firmy - bo zespół to był, kiedy współtworzyliśmy go w piątkę, z Mietkiem Jureckim i ze mną - są mi obojętne. Tamten skład, to był zbiór kompetentnych ludzi z pewną ideą, którą udało nam się wdrożyć w życie i odnieść dość spektakularny sukces muzyczny (choćby płyta "Nic nie boli tak jak życie" - najlepiej sprzedający się album w historii polskiej muzyki - Ł. W.). Później na polskim rynku nie pojawił się już żaden przebój porównywalny do naszych wspólnych dokonań.

Ł. W.: Mietek Jurecki pojawił się na kilku pożegnalnych koncertach Budki. Pan dostał zaproszenie na któryś z nich?

M. R.: – Nie dostałem. Koledzy chyba czuli, że po tym, co się między nami wydarzyło, i tak bym go nie przyjął. A co się wydarzyło - niech zostanie między nami.

Ł. W.: Jak pan wspomina tę współpracę z perspektywy czasu?

M. R.:Bywało różnie - tak jak w życiu: są momenty fajne, trudne i nijakie. Idea nowego kształtu tego zespołu zrodziła się w 1992 roku, do osiągnięcia komercyjnego sukcesu w roku 1997 minęło pięć lat. Budka przez kilka lat była nieobecna na rynku, więc to był okres bardzo ciężkiej pracy, walki o to, żeby zaistnieć. Wiele prób, wiele koncertów... Te "chude lata" to był czas naprawdę bliskiej więzi z kolegami. Później, wraz z nadejściem sukcesu, kiedy funkcjonowaliśmy muzycznie na naprawdę wysokim poziomie i towarzyszył nam splendor zespołu numer jeden w kraju, gdzieś się nam te towarzyskie więzi rozeszły i to wszystko się rozkleiło. Tam, gdzie są pieniądze, tam są i konflikty. Tak jak w życiu: jak w firmach, spółkach czy małżeństwach. W pewnym momencie biznes staje się ważniejszy od przyjaźni.

Ł. W.: Chyba tego rozstania pan jednak nie żałuje? Poszedł pan swoją drogą…

M. R.: – Przeczuwałem, że to w końcu nastąpi. Na pewno z perspektywy czasu nie żałuję, mam czas i szanse na realizację swoich projektów.

Ł. W.: Gdy śledzi się pana karierę, to stałe są tylko zmiany. Zaczęło się od perkusji?

M. R.: – W zasadzie tak, zanim na poważnie zająłem się gitarą, skończyłem szkołę muzyczną w klasie perkusji, choć jeszcze wcześniej był akordeon. Interesowałem się muzyką od dziecka, być może to geny odziedziczone po ojcu, który był ludowym grajkiem (śmiech).

Ł. W.: Z tą perkusją załapał się pan na początki legendarnego polskiego TSA.

M. R.: – To było tuż przed debiutem opolan w Jarocinie, więc - co chciałbym podkreślić - przed oficjalnym startem zespołu. Pochodzę z Kędzierzyna, ale w Opolu uczyłem się w szkole muzycznej. Po prostu grałem z grupą przyjaciół z tego miasta: Stefanem Machelem, Andrzejem Nowakiem, Jankiem Niekraszem. Później dołączył do nich Marek Kapłon i w tym składzie, jako TSA, choć ta nazwa funkcjonowała już wcześniej, wygrali Jarocin. Po tamtym sukcesie doszedł do nich Marek Piekarczyk.

Ł. W.: Z TSA miał pan okazję zagrać już jako gitarzysta 30 lat później, gościnnie, za Andrzeja Nowaka, który wtedy miał problemy zdrowotne. Jak wrażenia?

M. R.: – To incydent, taki ukłon moich kolegów w moją stronę... Andrzej był wtedy w szpitalu, ja grałem na tej samej scenie z zespołem Pi-eR-2, więc koledzy mnie poprosili do gościnnego udziału. Ot, takie przyjemne, sentymentalne muzyczne spotkanie towarzyskie po latach.

Ł. W.: Przy tym drugim kontakcie z TSA był pan już uznanym w środowisku gitarzystą z bogatą przeszłością. Dlaczego wybrał pan gitarę?

M. R.: – Cały czas interesowały mnie bębny rockowe i gitara jazzowa. Uprawiałem te dwie dziedziny jednocześnie, choć drugą bardziej hobbystycznie, dla siebie...

Ł. W.: To takie muzyczne rozdwojenie jaźni?

M. R.: – Kompletna schizofrenia! Jazz fascynował mnie i zadziwiał, na perkusji miałem z kolei propozycję gry w popularnym wtedy zespole Bank. Odmówiłem. W tamtym okresie pochłonęła mnie już do końca gitara. To było zaraz po wojsku - pojechałem na casting do Bandy i Wandy (zespół założony przez Wandę Kwietniewską, byłą wokalistkę Lombardu - Ł. W.). Wziąłem ze sobą gitarę, ale na wszelki wypadek zabrałem też pałki do perkusji. Gdy w sali prób zobaczyłem Andrzeja Tylca za perkusją, wiedziałem, że perkusistą nie będę. Pozostała mi wytężona praca, żeby z człowieka, który interesuje się muzyką jazzową na gitarze, zostać rockandrollowym gitarzystą.

Ł. W.: Świetny skład tam zebraliście! Marek Kapłon (wcześniej TSA), Henryk Baran (później Lombard), Jacek Krzaklewski (później Perfect), z którym stworzyliście doskonały duet gitarowy...

M. R.: – Przede wszystkim Andrzej Tylec, Marek Kapłon doszedł dopiero później. Wtedy to był muzyk z pierwszej ligi, legenda - Romuald i Roman, Breakout, Niemen... To tak jakby dzisiaj młody chłopak dostał możliwość gry z Jankiem Borysewiczem. Krzaku (Jacek Krzaklewski), z którym rzeczywiście zagraliśmy wiele pięknych dźwięków, też przyszedł później, przed nim był Leszek Matecki, dziś znany muzyk sesyjny.

Ł. W.: Po Bandzie terminował pan u boku Tadeusza Nalepy. Cenne doświadczenie?

M. R.: – Bardzo cenne, to była zjawiskowa postać, ale jeszcze wcześniej miałem przyjemność pomuzykować ze Zbyszkiem Wodeckim, Jackiem Skubikowskim, Majką Jeżowską i Krzyśkiem Krawczykiem, u którego byłem przez dwa lata, do czasu jego wypadku, szefem zespołu. To ludzie, od których wiele się nauczyłem. Szczególnie Krzyś Krawczyk, który wtedy wrócił z USA, naładowany emocjami i profesjonalnym podejściem do sztuki estradowej - zawodowiec. Robiliśmy nieziemsko dobry show. W Ameryce takiego Franka Sinatrę darzy się szacunkiem. A u nas? "Krawczyk? Ten >>Parostatek<<? Panie, daj pan spokój". Nauczyłem się od niego bardzo wielu rzeczy, jeśli chodzi o podejście do sceny: o przygotowanie, warsztat, profesjonalizm, punktualność...

Ł. W.: A jak było u Nalepy?

M. R.: – To był inny świat. Po Krawczyku zacząłem przebijać się w stronę swoich indywidualnych preferencji muzycznych - w stronę jazzu. Dołączyłem do zespołu Kciuk Surzyn Band. To było trio, więc ja byłem tam Band (śmiech). Coś w tym jest, bo oni lubili się sprzeczać, a ja starałem się to muzycznie kleić. Dostaliśmy propozycję grania jako sekcja Tadeusza Nalepy. To był wyjątkowy muzyk, wyjątkowy i wyjątkowo wrażliwy muzycznie. Zawsze terminowali u niego świetni gitarzyści: i Janek Borysewicz, i Jurek Styczyński, i Darek Kozakiewicz... Dziś tworzymy taką elitarną grupę gitarzystów, którzy mieli okazję z nim grać. Dla Tadeusza to był trudny czas, już wtedy był dializowany... Bardzo się lubiliśmy, otrzymałem od niego dużo "dobrego prądu" i takich ojcowskich rad: "nie kręć gałkami, tylko graj!", "myśl co robisz". To wtedy i przy nim uwierzyłem w swoje możliwości muzyczne.

Ł. W.: Po Nalepie przyszedł czas na Bajm, w swoim bardzo przebojowym okresie. To rzeczywiście było takie imprezowe szaleństwo? Jak wspomina pan swój wkład w historię tego zespołu?

M. R.: – Wtedy chciałem grać szybko, zafascynował mnie świat gitary spod znaku Eddiego Van Halena. Warto tu wspomnieć, że jestem chyba pierwszym muzykiem w Polsce, który zarejestrował partię gitary tappingiem (widowiskowa technika gry na gitarze, polegająca na jednoczesnej grze dwoma rękami na gryfie - Ł. W.), to było jeszcze w początkach Bandy i Wandy... Bajm szukał efektownego gitarzysty, a ja po Breakoucie byłem rozpoznawalnym muzykiem. Nagraliśmy płytę "Biała Armia", która dobrze się sprzedała. Pamiętam, że dostałem za nią 200 dolarów...

Ł. W.: Kilka lat wcześniej to był majątek...

M. R.: – Wtedy już niekoniecznie, ale w tym czasie nie myślałem o doraźnej sytuacji, tylko o rockandrollowym życiu. Może w tej książce zabrzmiało to za ostro (Marek Raduli wspominał, że to był najbardziej alkoholowy okres w jego karierze - Ł W.), ale nie mam się czego wstydzić. Wtedy grałem jak rockandrollowiec i żyłem jak rockandrollowiec.

Ł. W.: Dziś chyba jest spokojniej i grzeczniej, także jeśli chodzi o pana wygląd, który ulegał zmianie wraz ze stylem… Były kapelusze a'la Steve Ray Vaughan, były sportowe gitary w stylu Vaia, wreszcie były długie włosy… Gdzie to wszystko się podziało?

M. R.: – Rozumiem, że to pytanie raczej retoryczne?

Ł. W.: Nie, proszę o odpowiedź, tak łatwo nie będzie.

M. R.: – A gdzie długie włosy podziewają się w wieku pięćdziesięciu kilku lat? Zostały u fryzjera (śmiech).
Za to zostały mi kowbojskie buty, które nadal bardzo chętnie noszę.

Ł. W.: A może jazzmanowi nie przystoi aż taka ekstrawagancja? Jest pan obecnie gitarzystą bardzo cenionym w środowisku jazzowym…

M. R.: – Nie jestem jazzmanem. Tworzę muzykę improwizowaną, grywam z jazzmanami, mam przyjemność ich znać i współpracować z Krzysztofem Ścierańskim, Zbigniewem Lewandowskim, Zbigniewem Jakubkiem i innymi, jednak nie jestem jazzmanem, nie byłem i nigdy nie będę. Z bardzo wielu powodów nie poczuwam się do tego miana. To jest dziedzina, której trzeba poświęcić się bezwzględnie, a mnie nie interesuje specjalizacja.

Ł. W.: Ale jednak, mimo że ciągnęła się za panem łatka rockowca, ten dość hermetyczny świat pana zaakceptował, o czym świadczą choćby ciepłe słowa klasyka jazzu - Jana Ptaszyna Wróblewskiego. Nie traktowano pana jak pariasa, nuworysza, ubogiego krewnego?

M. R.: – Wchodziłem do tego świata nie tylko z łatką rockmana, ale też rockmana, który grał w najpopularniejszym polskim zespole popowym (śmiech). Od 10, może 15 lat jestem w świecie jazzu obecny i doceniany, udało mi się przekonać środowisko do siebie, choć nie było łatwo - obecność gitarzysty z Budki na festiwalach jazzowych traktowano jako świętokradztwo...

Całą karierę wędruję przez te wszystkie gatunki muzyczne i spotyka się to z potępieniem różnych środowisk... Gdy za młodych lat grałem w kilku zespołach jazzujących i zdecydowałem się na Bandę i Wandę - moi koledzy byli oburzeni, że idę grać rocka. Takie samo oburzenie towarzyszyło mi gdy opuszczałem Bandę, by grać z Krawczykiem (bo to pop, czyli kicz i dno). Gdy zrezygnowałem z zarabiania pieniędzy na estradzie na rzecz amatorskich kwartetów jazzowych, towarzyszyło mi zdziwienie środowiska i pukanie się w głowię... Gdy od Nalepy szedłem do Bajmu - święte zgorszenie i odium zdrady (bluesa). Kiedy z Bajmu przechodziłem do Budki - "totalny upadek". Teraz, gdy wreszcie środowisko jazzowe się pogodziło, że jest ten samodzielny Raduli, że fajnie improwizuje i "może siadać z nami przy jednym stoliku", zostałem szefem zespołu Anny Wyszkoni
(była wokalistka zespołu Łzy - Ł.W.). Znów poruszenie, choć może nieco mniejsze, niż kiedyś. Po tych wszystkich latach zmian nikt już się tak bardzo nie dziwi. I to jest chyba największa ulga.

Ł. W.: Może niektórzy zrozumieli, że ceni pan muzyczną wolność.

M. R.: – Uprawiam wolny zawód - wziąłem to sobie do serca.

Rozmawiał Łukasz Wieliczko,
Gazeta Olsztyńska (27 grudnia 20124 r.)
("ROZMOWA o PORZĄDNYM GRANIU")

 Gazeta Olsztyńska (winietka)


 Marek Raduli - wywiad - Gazeta Olsztyńska 27 XII 2014 (1) .pdf           Marek Raduli - wywiad - Gazeta Olsztyńska 27 XII 2014 (2) .pdf



(opracowanie - jkw)

Co się działo - na osobnych stronach, rok po roku - szukaj w  Kronice wypadków muzycznych...

 góra strony
<<<  Strona główna witryny Marka Raduli  |  Mapa witryny  |  Sprzęt  |  Gitary  |  KRONIKA